Bo sie pytaja jak bylo na koncercie to mowie: fantastycznie! Normalnie dinozaury niby, a jeszcze maja tyle pary! To, co Lindsey Buckingham wyprawia ze swoja gitara (a raczej gitarami, bo niemal po kazdym kawalku mu koles wynosil zza sceny inna), to sie w pale nie miesci. Stevie Nicks spiewa na zywo tak samo jak na plytach, a Mick Fleetwood jest naprawde taki wysoki!
Grali najwieksze przeboje, acz dalo sie odczuc brak piosenek Christine McVie, bo tylko World Turning i Don't Stop weszly na set liste, ale nie braklo takich hiciorow jak: Dreams, Gypsy, Go Your Own Way, Big Love czy Tusk. Ani moich ulubionych: I'm So Afraid i The Chain. Ani zaskakujacych (no, nie tak bardzo, bo set liste widzialam juz wczesniej): Storms, i solowych utworow Lindseya (Go Insane, ale w oryginalnej wersji, nie takiej, jaka zagral na The Dance) i Stevie (Stand Back, tez w oryginalnej).
Bawilam sie swietnie, mimo zatkanego nosa oraz ochrony SECCu, ktora (z wygladu i z zachowania) bardziej przypominala kapo, czy nadzorcow niewolnikow. Nie moglismy wstac i tanczyc, a o przemknieciu sie pod scene nawet pomyslec nie mozna bylo. Kolo mnie siedzial facet, ktoremu zabrali aparat, bo filmowal, a nie wolno (prawde powiedziawszy jak nie wolno, to nie wolno, na co komu nagranie Rhiannon, na ktorym nie bedzie ani nic slychac, ani nie za wiele widac).
The Macs maja tez rewelacyjny kontakt z publicznoscia, bo gadaja przez caly koncert (wszyscy oprocz Johna McVie), opowiadaja anegdotki z przeszlosci, oraz zupelnie swieze. No i caly czas sugerowali, ze powroca do studia oraz na trase z nowym materialem! No, oby, wtedy sie rzuce i kupie bilet pod samiutka scena.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz