26 lutego 2007
Mamy Cie!
Zostalam niespodziewanie klepnieta przez Crogoola, co by dokonac blogowego strip-tizu (brzmi paradoksalnie, wszak samo pisanie bloga to rodzaj ekshibicjonizmu). Zdradzanie tajemnic nastapi ponizej, a potem sama klepne kilka osob, co by dokonaly tego samego. Zasada jest prosta - zdradzamy tylko piec osobistych tajemnic.
A zatem:
1. Rodzinna wiesc niesie (ja pamietam przez mgle), ze jak bylam zupelnie mala, to nazywano mnie Szyszka, albowiem ze spacerow do lasu przynosilam tony szyszek, ktorymi (cwanie) wypychalam kieszenie calej rodzinie. Nazywano mnie tez Katka, ktore to imie zaczerpnieto z serialu tv produkcji czechoslowackiej pt Lato z Katka (kto nie kuma zwiazku, nich ruszy glowa i poklika po linkach)
2. W liceum kochalam sie miloscia platoniczna (zwana tez korytarzowa) w osobniku o imieniu Jerzyk. Nie zamienilam z nim zlamanego slowa przez cale liceum, ale wpatrywalam sie w niego na kazdej przerwie. Jak go pare lat pozniej zobaczylam w warszawskim metrze to 20 minut kombinowalam kto zacz.
3. Plakalam na Krolu Lwie.
4. Uscisnelam reke bylego prezesa Orlenu Andrzeja Modrzejewskiego (ale nie mialam wyjscia, przysiegam)
5. Moj facet jest ode mnie mlodszy o rok i siedem miesiecy. Ale podobno wyglada, jakby byl starszy. Znaczy ja wygladam, jakbym byla mlodsza.
A teraz klepie w ramie. Klepniety po dokonaniu publicznej spowiedzi, zobowiazany jest klepnac nastepne piec osob. Raz dwa trzy, gadasz ty:
Citrine
Emilly Hush
Majolla
Talentless Hack
Tanya
Do dziela!
Izzie (15:10)
10
20 lutego 2007
Nowinki techniczne
Tak, NAPRAWDE pamietam czasy bez telefonu komorkowego i internetu. Pamietam.
Pamietam tez pierwsza komorke w okolicy (sluzbowa taty), z ktorej nie umialam dzwonic. Swoja tez mialam dosc wczesnie, na karte (nie dalo sie wysylac smsow) o wygladzie sporego pilota do telewizora.
Pamietam swoja pierwsze uczelniane konto pocztowe i program je obslugujacy, w ogole nie podniecajacy, bo nie dalo sie przesylac kolorowych, ruszajacych sie i grajacych zalacznikow, jak dzis.
Pamietam, jak pierwszy raz zobaczylam strone domowa mojego ulubionego zespolu i z jaka ekscytacja przeszukiwalam wszystkie dostepne informacje (dla wyjasnienia – za duzo informacji to tam wtedy nie bylo). Jakby mi ktos wtedy powiedzial, ze bede wspoltworzyc (czasami…) polska strone tego zespolu, to pewnie obsmialabym sie jak norka.
Pamietam swojego pierwszego walkmana (dostalam na komunie i nikt mnie nie przebil prezentem), na ktorym sluchalam sciezki dzwiekowej z pana Kleksa. Potem dlugo meczylam walkmana Sony, ktory byl nie do zdarcia, choc nie lubil sie z kilkoma kasetami.
Gdyby ktos mi wtedy powiedzial, ze w stosunkowo krotkim czasie wymienie go na (kolejno): discmana z mozliwoscia odtwarzania mp3 (discmany ludzie mieli, ale jak pojawily sie mp3, to mozna je bylo odtwarzac tylko w komputerze), tzw. patyka, czyli odtwarzacz mp3 o pojemnosci 500 MB, prosty w obsludze, a wreszcie cienka CZERWONA plytke (szerokosc 0,5 mm) 9 cm na 4 cm, o pojemnosci 8 GB (miesci sie jakies 2 tysiace piosenek), na dodatek z wygrawerowana dedykacja – to bym na pewno nie uwierzyla.
Od wczoraj (z malym poslizgiem) jestem posiadaczka swojego prezentu walentynkowego – czerwonego I-Poda Nano. Oczywiscie, ze kolor jest najwazniejszy. Oczywiscie, ze wiem, ze Buhaj sie szarpnal, ale sam mi przypomnial, ze ja mu tez raz sprezentowalam cos drogiego. Teraz dlugo bedziemy sie wykosztowywac na drobiazgi jedynie. Oczywiscie, ze mi sie podoba, poczawszy od bialego jabluszka na obudowie, a skonczywszy na wszystkich mozliwosci (sluchanie piosenek, to pikus, mozna w nim przechowywac zdjecia, pliki, kontakty, notatki, a nawet grac w solitaire’a). Najbardziej mnie kreci, ze wystarczy lekko przesuwac opuszkiem palcow, zeby go kontrolowac. Mam zabaweczke i nie sadzilam, ze technika w dzisiejszych czasach bedzie mnie jeszcze tak krecic.
I-Pod Nano wyglada tak (moj jest czerwony) --------------->
I na dodatek procent wartosci zostaje przekazany na walke z AIDS.
Tak, wiem, za kilka miesiecy rozchoruje sie na I-Phone'a i I-Pod pojdzie w kat. Byc moze. Na razie jest na absolutnym topie.
Izzie (15:20)
18
06 lutego 2007
Historyjki taksowkowe
W Szkocji czasem jezdzimy taksowkami, bo Edynburg jest duzy, a nocne autobusy jezdza co pol godziny i nie zawsze mamy polaczenie. Taksowkarze zwykle pytaja nas kilka razy, gdzie chcemy jechac, chocby bylo to cos tak prostego jak London Road, czy Queen Street. Kiedys jechalismy w piecioro do klubu o nazwie Lava & Ignite i kazdy z nas probowal powtarzac nazwe, a kierowca i tak nas nie zrozumial. Jesli ktos sadzi, ze kiepsko znamy angielski, to wyprowadzam z bledu: radzimy sobie swietnie, zreszta byla wsrod nas rowniez kolezanka, ktora skonczyla anglistyke. Akcentu szkockiego nie mamy – to fakt. Ale spory odsetek mieszkancow Edynburga tez nie. Koniec koncow taksowkarz po ciezkiej myslowie stwierdzil:
- That souns like Lava & Ignite to me.
- Because that’s what we said!
Ostatnio jednak kierowca zrozumial Buhaja, ktory poprosil na Smithfield Street (lekki lamaniec jezykowy), a w samo Hogmanay przez cala droge gawedzilismy o mijajacym roku z taksowkarzem, ktory wiozl nas na Cables Wynd (juz mialam na koncu jezyka: near Tesco’s on Great Junction Street – ale nie bylo takiej potrzeby). Podczas swiatecznego pobytu w Polsce tez jezdzilismy taksowkami, z czystego lenistwa oraz dlatego, ze 17 zlotych wydawalo nam sie wyjatkowo okazyjna cena (w Edynburgu jadac od znajomych po drugiej stronie zamku - acz bynajmniej nie przez cale miasto - placimy 8,75 funta).
Wiekszosc taksowkarzy ucinala sobie z nami pogawedki, a kilku to byly takie ewenementy, ze zal by bylo, gdyby mieli zniknac w wielkiej otchlani niebytu. Stad teraz nastapi kilka polskich historyjek taksowkowych.
Zaczelo sie od taksowkarza, ktory wiozl nas z Dworca Centralnego do Restauracji Biblioteka w Warszawie. Podalam adres, wiedzac, ze zaraz bede musiala tlumaczyc, gdzie skrecic, bo lokal znajduje sie pod dokladnie tym samym adresem, co ABW, acz miesci sie ciut dalej, w uliczce w bok. Podjezdzamy. Taksowkarz w szoku. Monologuje, zanim zdaze cos powiedziec:
- Zamkniete. To na pewno tu? Prosze Pani, czy to blok mieszkalny mial byc?
W Swinoujsciu po wyjsciu z promu trafilismy na wiekowego Mercedesa, kierowce mamlacego sztuczna szczeka, ktory mial specjalny kawal kija, zeby podeprzec bagaznik. Balam sie, ze samochod rozsypie sie w trakcie jazdy i niezle z Buhajem potem kwiczelismy z powodu tej przejazdzki.
Do promu w drodze powrotnej z kolei wiozl nas maruda, ktory mial peta przyklejonego do dolnej wargi i wyjal go dopiero, jak juz nam oproszyl popiolem walizki i kolega z nastepnej taksowki mu zwrocil uwage.
W Szczecinie trafilismy na fana miasta, ktory cala droge opowiadal, co w Szczecinie nowego, a co starego, na koniec wypisal nam na wizytowce kilka adresow internetowych dla takich samych fanow.
W sama Wigilie trafilam w Kielcach na mlodego gadule, ktory nie dal mi w ogole dojsc do slowa i sam sobie odpowiadal na pytania. - A w Szkocji pani mieszka? A fajnie tam? Moja siostra jest w Londynie i slyszeli, ze podobno w Edynburgu tez fajnie. A tez ludzie mieszkaja w tyle osob? Moja siostra mieszka z chlopakiem i jego bratem i jego dziewczyna. A dla taksowkarzy jest praca? Ja bym pojechal, bo tutaj to wiecej dokladam do interesu jak zarabiam, wie pani AC…
Ale przynajmniej dowiozl mnie na miejsce bez klopotow, nie tak, jak facet, ktory po kilku skrzyzowaniach zapytal:
- A na jaka ulice wlasciwie jedziemy?
No i moj ulubieniec, ktory, jak uslyszal, ze mieszkam w Szkocji zadal od razu pytanie: - A to prawda, ze Szkoci sa tacy skapi?
Nieprawda. Nie bardziej niz Polacy w Szkocji. Wczoraj uslyszalam w autobusie dialog:
- Zadzwonisz do mnie jutro?
- Nie, bo juz nie mam darmowych minut.
No comments.
Izzie (14:10)
7
05 lutego 2007
Marudzenie o Szopenie
Pffff. No, dobra, dobra. No, zyje, no. Zyje!
Przez moment mialam zawiesic na blogu napis: Remanent. Albo lepiej: Nieczynne z powodu przerwy urlopowej.
Musialam isc na urlop od tego bloga, zeby dostac po glowie na innym. Co tylko potwierdzilo moje refleksje opisane w poprzednim poscie. Oprocz tego mialam wyjatkowo duzo pracy w pracy, a takze kilka zobowiazan zmywakowych i jeszcze na dodatek udzielilam wywiadu i opisali mnie w gazecie. Wyborczej.
Padlam na pysk w zeszly piatek, najlepsza szefowa na swiecie o 12.40 kazala mi isc do domu. Poszlam i usnelam od razu po przyjsciu. Obudzil mnie sms od mojej siostry, ktorego przeczytalam i usnelam znowu. A potem przyszedl Buhaj i zorientowalam sie, ze nie zrobilam obiadu.
Nadmiar pracy przez ostatnie tygodnie, a niejaka nuda obecnie wprawily mnie w taki dziwny nastroj – z jednej strony jestem niemilosiernie zmeczona, a z drugiej mi nudno, ale z trzeciej to mi sie nic nie chce. Kurs tanca, na ktory sie zapisalam, zeby nie lezec co wieczor przed telewizorem przeraza mnie obecnie, bo oznacza, ze znow mnie beda znowu bolec miesnie (te, ktorych nie uzywam siedzac przy biurku).
Od conajmniej dwoch tygodni nie odpowiadam na maile. I nazbieralo mi sie tyle, ze i tak nie odpowiem przez nastepne dwa…
Z tego samego powodu nie komentuje blogow, choc czytam i bardzo sie ciesze, ze Mi:) wygrala, tylko niech mi ktos powie dlaczego taka filigranowa kobietka ma taki gruby glos? Znaczy grubszy niz sobie wyobrazalam. Ale Pikacz to naprawde ma takie wielkie oczy.
Spedzamy ostatnio czas na weekendowych maratonach filmowych. Nie powiem, przemilo jest pozwijac sie w dwa sczepione ze soba paragrafy na sofce, ale brakuje mi troche spotkan towarzyskich. To znaczy, spotykamy sie towarzysko tez, ale mnie brakuje spotkan z osobami, z ktorymi spotkac sie wcale nie moge, bo sa wszystkie w Polsce. I nie odpisuja ostatnio na maile (jak znam zycie, to maja zaleglosci podobne do moich i nawet wcale nie jestem obrazona). Brakuje mi tez wygodnego fotela z lampa, na ktorym moglabym sie rozsiasc z ksiazka i wreszcie skonczyc to, co od poltora miesiaca czytam do podusi i zaczac cos innego z calej sterty przywiezionej z Polski. Przed komputerem bardzo sie zle czyta. Przed telewizorem tez. Zle sie czyta nad kuchenka, nad zlewem i rozwieszajac pranie. Oczywiscie marudze sobie, bo mam wyjatkowo marudny nastroj i generalnie nic mi sie nie podoba. Wroce do domu, to pewnie troche na Buhaja poburcze.
No, bo na przyklad dzisiaj w przerwie na lunch poszlam sobie na zakupy i co sie okazalo? W sklepach z ciuchami jest juz niby wiosenna kolekcja (chociaz akurat dzis jest zimno i jakos nie widze, zeby mialo sie zrobic cieplo, choc krokusy kwitna), ale to jest jakis koszmar – ja tego nie bede nosic, bo legginsy i workowate gory to mi sie podobaly, jak mialam lat 12, ale to bylo naprawde dawno temu. Chcialam kupic jakas sukienke, moze jakas mila dzianinka, a tu nic, moge sobie ewentualnie kupic dzinsy. Albo spodnie od dresu. Grrr. Jak zwykle podobaly mi sie ciuchy na wystawie Evansa, ale one sie zaczynaja od rozmiaru 16.
Zezlilam sie i poszlam kupic paczki. Teraz mam wyrzuty sumienia, bo przeciez schudlam 6 kg, ale paczki to prosta droga, zeby przytyc z powrotem. Postanawiam wiec nie jesc obiadu, lub zjesc na obiad mandarynke. Zreszta i tak sie napchalam tymi paczkami, ze glodna nie jestem (moglam zaczekac do Tlustego Czwartku. Tu mi przynajmniej nikt paczkow nie wykupi).
(Oddajcie mi polskie znaki).
(Mam na domowym komputerze jakies trzy czy cztery gotowe posty, ale pewnie znowu zapomne je wkleic).
Dobranoc.
Izzie (18:17)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz