Salon Piszących w Szkocji

czwartek, 14 lipca 2011

Moje pierwsze kroki na Wyspach

Dziennik Polski z Londynu niedawno rozstrzygnął konkurs literacki pod takim tytułem. Salonowi piszący wysłali swoje utwory, ale nic nie wygrali, niestety. Utwory można sobie przeczytać na naszym blogu, kto wie, gdzie, to wie.

I tak przy tej okazji od jakiegoś czasu nachodzą mnie refleksje, jak to na tych Wyspach mi na początku było, co mnie zaskoczyło, a czemu już się zupełnie nie dziwię, po tych sześciu latach z małą górką.

Właściwie to niczemu się nie dziwię, jak to Horacy zalecał. Nie przesadzałabym, że znam Szkocję (i całe Zjednoczone Królestwo) jak własną kieszeń i że jestem stuprocentowo za pan brat ze szkockością. Wciąż się jeszcze uczę, ostatecznie poznałam tylko urywek kraju i tylko wycinek jego populacji, z pewnością niereprezentatywny. Ostatnio coś tam pisałam i robiłam w związku z tym research. Usłyszałam trochę historii o życiu w Szkocji od zupełnie mi nieznanej strony. I choć dla mnie to były zupełnie surrealistyczne historie, to przecież nie da się zaprzeczyć, że prawdziwe.

Ale, tak szczerze mówiąc, zaraz po przyjeździe nie zastanawiałam się nad, że tak powiem, the big picture. Zwracałam uwagę, dziwiłam się i przyglądałam głównie drobiazgom. Pojedyncze szyby w oknach. Wiktoriańskie kamienice. Przysłowiowe dwa krany w łazience. Brak centralnego ogrzewania. Gotowe dania w supermarkecie, słone i nie do przełknięcia. Indian albo Chinese take-away na każdym kroku, w liczbie przekraczającej chippies (fish and chips shops znaczy). I że ta fish od chippy’s to jakaś taka niedoprawiona. Deep fried Mars bar. Small talk w bankach, sklepach i urzędach na skalę tak ogromną, że nawet z najmilszą urzędniczką w Polsce nigdy się tyle nie nagadałam. Bogactwo brytyjskich akcentów – odkrycie, że większość Brytyjczyków nie brzmi jak Hugh Grant, a spora część Szkotów brzmi jak Spud w Trainspotting (nigdy nie zapomnę, kiedy po kilku miesiącach w Szkocji kupiłam Trainspotting w oryginale). Machanie na autobus i dziękowanie kierowcy przy wysiadaniu – i kierowca dziękujący pasażerom, a nawet życzący im dobrego dnia! Poczta, na której można kupić szmelc, mydło i powidło. Corner shops, zawsze i nieodmiennie należące do Pakistańczyków. Popularne marki piwa bez smaku – Stella, Tennents, Fosters – ach, ten dzień, kiedy odkryłam, w którym pubie można kupic Staropramena nastąpił za późno, wtedy już byłam po praniu mózgu przeprowadzonym przez szkockie koleżanki i podczas nights out piłam wino. Pinot Grigio. Chablis. Merlot. Dziesięciocyfrowy numer telefonu komórkowego. Fakt, że do otwarcia konta w banku jest potrzebny dowód tożsamości i potwierdzenie adresu, bo przecież tu nie ma dowodu osobistego z PESELem i adresem. I że za potwierdzenie adresu wystarczy rachunek za prąd. Prąd na kartę, storage heating. Marmite. Irn Bru. Full Scottish breakfast. Multikulturowość. Meczety, prezbiteriańskie zbory i katolickie katedry. Językowa wieża Babel – ulotki w każdym możliwym języku w poczekalni u lekarza (fascynujące zawijane alfabety). Brak kosmetyków marki Fa i Lady Speed Stick. I że lody Algida nazywają się tu Walls, a Opel nazywa się Vauxhall.

Chyba nie jestem tu jeszcze długo, skoro to wszystko pamiętam, mimo iż jeżdżę do Polski raz na dwa lata, więc nie mam okazji, żeby sobie przypomnieć. Z drugiej strony zupełnie już wyblakłe i bez znaczenia wydaje się praktykowane przez każdego przyjezdnego przeskakiwanie płotków: staranie się o numer ubezpieczenia, wynajmowanie mieszkania (i zagwostki: skąd wziąc depozyt, skąd wziąć referencje od poprzedniego landlorda), otwieranie konta w banku (udało mi się dopiero za trzecim razem!), szukanie pracy (które sześć lat temu było bułką z masłem w porównaniu do dziś), uczenie się topografii miasta i siatki połączeń autobusowych, zdobywanie nowych znajomych. Historyjki o początkowych zmaganiach, potknięciach, wpadkach językowych (please take your time to complete the application…), życzliwych ludziach, których wtedy spotkaliśmy i tych, którzy nas wykorzystali, opowiada się jako anegdotki w pubie, po części z uśmiechem mówiącym: ja też zapłaciłam frycowe, po części z ulgą, że te doświadczenia już za mną. Że teraz jest mi tu dobrze, że jestem w domu. Jest znajomo, bezpiecznie i ciepło. I nie chcę być nigdzie indziej.

9 komentarzy:

beemwe pisze...

Pieknie napisane.A w dodatku dzis w Szkocji jest lato, no - prawie.

Kasia pisze...

Beemwe - a Ty czasem bywasz w Edynburgu? Może kawa jakaś - i haggis, bo wciąż Ci wiszę za Anię z Szumiących Topoli? :)

inna-para-kaloszy pisze...

mam podobne przemyslenia z perspektywy tych 8 lat w UK.Oswajanie coraz to wiekszych przestrzeni,zmeczenie przeplatane zachwytem,zdziwieniem; wszystkie mozliwe smaki,zapachy i emocje.
Teraz w Edynburgu mam troche "powtorke z rozrywki" i choc doswiadczenia pierwszych dni,miesiecy,lat przydaja sie to nie jest lekko,oj nie.Znow musze codziennie udowadniac ze nie jestem wielbladem.Choc nie jest to niewykonalne to mysze przyznac ze jest dosyc meczace.
pozdrawiam serdecznie
Ania
ps.
troche sie uzaleznilam od Twojego archiwum ;)

2catsinjapan pisze...

Zainspirowalas mnie. Moze napisze cos o moich piewszych krokach na "moich" wyspach.

Kasia pisze...

@inna-para-kaloszy - cieszę się z uzależnienia - ja wpadam czasem oglądać Twoje zdjęcia :)

@dwakoty - bo tak naprawdę, na żywo wcale o tym nie pisałam, jakoś mi umknęły te drobiazgi, teraz dopiero je widzę, z perspektywy czasu :) Napisz, napisz, moje są bardzo nieoryginalne :)

2catsinjapan pisze...

ja ostatnio sie zastanawialm na moimi pierwszymi krokami - byly bardzo bolesne niestety. Obawiam sie ze jak je opisze to bedzie za duzo negatywizmu w takim wpisie na blogu. Musze sie nad tym dobrze zastanowic. Z jednej strony chce to opisac, ale z drugiej strony - czy warto rozgrzebywac takie nieprzyjemne wspomnienia?

Kasia pisze...

Ja rozgrzebałam - ale nie tu, na angielskim blogu, bo mi jakoś łatwiej było...

inna-para-kaloszy pisze...

@Kasia-czyzby w obcym jezyku brzmialo "obco" ;)?
co do zdjec to dziekuje za mile slowa.Idealnie bylo by wrzucac i robic ich duzo wiecej,ale jakos tak ostatnio wena sobie poszla,no i praca w obecnych godzinach nie sprzyja.ani mnie ani zdjeciom.
Mam mocne postanowienie znalezienia innej.
pozdrawiam serdecznie
Ania

Kasia pisze...

Heh, pewnie dlatego, ze niektórzy po angielsku nigdy nie przeczytają...