Poszłam w sobotę w miasto. To znaczy poszłam na imprezę, która odbywała się w centrum Edynburga, w związku z czym pierwszy raz od nie pamiętam, kiedy, wmieszałam się w tłum party people. I odkryłam, że jestem zupełnie niemodna.
Albowiem nie posiadam spódniczki ledwie zakrywającej cztery litery (to znaczy posiadam, ale nie noszę jej w takiej konfiguracji) oraz niebotycznych szpilek z koturnem. Ani też super-krótkiego sztucznego futerka w lamparcie cętki. Nie mam sztucznych rzęs. I tak dalej.
Ale umówmy się, że nie ma obowiazku wyglądać trashy. Nie ma obowiązku być wyciętą ze sztancy w Primarku. Jeśli się więc nie jest modną w wersji budget, to należy być modną w wersji vintage. Czyli dla przykładu mieć na sobie plisowaną sukienkę w stylu lat '70 oraz srebrne pantofelki z paseczkami. Lub też coś w tym stylu (widziałam kogoś w takiej sukience i bardzo mi się podobała, choć modelka zdecydowanie nie miała figury do takiego fasonu).
Na imprezie, na której byłam nie było specjalnego dress code'u, więc mogłam sobie spokojnie brylować (hehehe) w kozakach do indyjskiej sukienki i grubych rajstop. Moja ulubiona moda, to jest to, w czym mi wygodnie. I generalnie niekoniecznie tak, jak wszyscy, lub większość. Ale w sumie bym sie nie obraziła, gdyby oprócz wygodnie było edgy (bo trendy już przebrzmiało). Chyba jednak będę musiała się wybrać do Armstrong and son i poszukać czegoś dla siebie. Pffff.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz