30 września 2004
Dzień Chłopaka
Wszystkim chłopakom mnóstwo szczęścia z okazji ich Święta!
Izzie (08:00)
2
29 września 2004
Wyspa cudów
Mężczyzna marszczy twarz już pomarszczoną
Kawa jest gorzka a koszulka sprana
Ale uśmiech jest większy niż Atlantyk
I pomaga znaleźć w sobie Atlantydę
Wyspę cudów (...)
I kościelne dzwony grają niezapomnianą melodię
Połykam sól i nucę z nimi
Kobieta się śmieje gdy ją mijam
W jej patchworkowym śnie
Zostawiam za sobą wyspę cudów
(Nelly Furtado "Island of wonder")
Izzie pragnie poinformować Państwa blogreaderów, że fizycznie będzie tu w poniedziałek. Miłego weekendu!
Izzie (14:31)
28 września 2004
Bezsenna
Od czasu do czasu dopada mnie bezsenność. Nie taka kliniczna, dwutygodniowa, że padam z nóg i mam zwidy, a w nocy i tak przewracam się z boku na bok. Najdłużej zdarzyło mi się mieć problemy z zaśnięciem przez tydzień. Zasypiałam dopiero koło 3-4 w nocy, a budziłam się i tak między 6 a 7. Niewyspanie to małe miki, najgorsze jest to wiercenie w łóżku i natłok dręczących myśli.
Najczęściej nie mogę spać w okolicy pełni. Nie w samą pełnię, tylko dzień, dwa przed. W jakiej fazie jest księżyc można sobie sprawdzić [link nieaktywny]. Pełnia będzie pojutrze, a ja wczoraj nie mogłam spać. Po 22 zaczęłam przysypiać, ale potem przed samą północą obudziłam się rześka i za nic nie mogłam usnąć z powrotem.
Leżenie w ciemności nie pomaga – nie ma szans. Jak wstanę i pójdę sobie zaparzyć melisy, to się wybudzę; jak wypiję gorącą melisę, to potem będzie mi bulgotać w brzuchu i też spanie z głowy; czytanie odpada, kiepsko widzę o tej porze. Kończy się więc zwykle na oglądaniu telewizji. Telewizja wspaniale mnie usypia. Im bardziej interesujący film, tym szybciej ziewam. Ból w tym, że około 23 można trafić na coś fajnego w telewizji, ale nie daj Bóg, żebym się obudziła o 3.00. Mogę sobie obejrzeć powtórki seriali na TV Polonia, lub po raz setny te same programy na Discovery Science. Lub fikołki na wiadomych kanałach.
W sieci pod dostatkiem porad na temat bezsenności. Pani dr Dorota Wydro radzi [link nieaktywny], jak jej zapobiegać:
• prowadź aktywny tryb życia, postaraj się o trochę ruchu, spacer na powietrzu, zrezygnuj z wylegiwania na kanapie i poobiednich drzemek (dobre, szczególnie, jak się nie ma pracy – nic tylko by człowiek łaził na spacery)
• wstawaj i kładź się do łóżka o tej samej porze, spożywaj regularnie posiłki (acha, czyli nie mogę chodzić na dyskoteki; a te regularne posiłki to mnie rozbroiły, gosposia by mi się przydała)
• w łóżku - nie jedz, nie oglądaj telewizji, nie czytaj, nie rozmawiaj przez telefon i nie kłóć się z partnerem (buahaha, ależ się uśmiałam, a seks można w łóżku uprawiać?)
• zadbaj o wygodne łóżko, odpowiednią temperaturę (16-18 stopni) i wilgotność w sypialni, luźną bieliznę nocną, odpowiednie zaciemnienie i wyciszenie (no, ok, zaciemnienie mam odpowiednie, ale wyciszenie? musiałabym się wyprowadzić z domu)
• weź ciepłą kąpiel odprężającą, ale 4-5 godzin przed spaniem (ciało musi mieć czas na obniżenie temperatury - dopiero wtedy odczuwamy senność). (najpierw musiałabym wiedzieć, o której się położę spać)
I tak doszłam do tego, że jestem skazana na bezsenność. Jak Tom Hanks.
Izzie (22:01)
6
24 września 2004
Rozmowa K.
Rozmowa kwalifikacyjna zwana rozmową w sprawie pracy, jest nie lada przeżyciem. Miękkie kolana, suche gardło nie są rzadkością. Oczywiście im częściej się na takie rozmowy chodzi, tym mniej objawów, z czasem można się nawet nauczyć, jak być panem sytuacji. Dla nieświadomych problemu krótki (przyczerniony, co nie znaczy, że mijający się z rzeczywistością) scenariusz.
Zasadniczo pierwsze pytanie to mniej więcej: „Proszę opowiedzieć coś o sobie” (zadawane zwykle z nosem w Twoim CV). Zawsze mam ochotę odpowiedzieć – proszę sobie przeczytać. Zanim skończysz mówić, zapytają – a co Pani robiła w... (jedno z miejsc pracy). Potem przypomną sobie, że może posiadasz jakieś wykształcenie i tu padnie stwierdzenie typu „Nazwisko pani promotora nic mi nie mówi, bo nie mam w domu telewizora” (hit!), ewentualnie poproszą o skróconą obronę pracy magisterskiej, dyplomowej itp. Stały zestaw pytań do mnie to: „jakie gazety Pani czyta, ulubieni publicyści, dziennikarze” (nawet jeśli rozmowa jest na temat stanowiska sekretarki). Ludzie chyba podejrzewają, że mój dyplom jest fałszywy. Czasem jeszcze zagadną o dodatkowe umiejętności typu obsługa komputera, czy prawo jazdy (ewentualnie coś szczególnego – zależy od stanowiska).
Na koniec zostawiają sobie pytania odczapne. Najlepsze jakie usłyszałam to „do jakiego zwierzęcia by się pani porównała?” Pani prowadząca rozmowę zażyła mnie tak, że długo nie mogłam nic z siebie wykrztusić. Niezłe było też: „A spod jakiego pani jest znaku zodiaku? Lew? Aaa, ja umiem postępować z lwami!!!” Lub: „Jaki film ostatnio zrobił na Pani wrażenie?” Normalnie mogę mówić na ten temat godzinami, ale akurat w tym momencie się nie spodziewałam. Znajomą zapytano jaka jej zdaniem płyta jest największym osiągnięciem w historii rocka.
Tuż przed "do widzenia" usłyszycie sakramentalne: „zadzwonimy w przyszłym tygodniu, nawet jeśli odpowiedź będzie negatywna.” Nie wierzcie im – nie dzwonią.
Od następnego ranka wysyłajcie oferty od nowa.
PS Wciąż czekam, wciąż nic pewnego nie wiem, wciąż się modlę o to fajne stanowisko w public relations.
Izzie (20:03)
5
23 września 2004
Voyeuryzm pospolity
Nie każdy pewnie pamięta, ze reality shows goszczą na ekranach polskich telewizorów dopiero trzy lata. W 2001 po raz pierwszy grupę śmiałków zamknięto w kontenerze pod Sękocinem. Ileż było emocji, ile dyskusji. Społeczeństwo podzieliło się (jak zwykle) na sceptyków i entuzjastów. Jedna ósma Polaków zasiadła przed odbiornikami i zagłosowała pilotem.
Od tej pory gatunek rósł w siłę. Coraz wymyślniejsze wersje: kobiety kontra mężczyźni, sztuka przetrwania, grupa kontra agent, wybieranie żony na wizji. Już nie tylko szaraki dawały się zamknąć pod czujnym okiem kamer, z marketingowych dobrodziejstw reality shows zaczęły czerpać i podupadające gwiazdy. Jeden z pierwszych był Paweł Kukiz, który w kampanii promocyjnej swojej płyty próbował wykorzystać elementy reality show: zamontował w swoim pokoju kamerę, która transmitowała na żywo to, co się działo w jego domu. Problem w tym, że u Kukiza było najzwyczajniej nudno. Gwiazdor okazał się przeciętnym Polakiem, u którego w domu, jak u większości z nas, nie dzieje się nic ciekawego. Gwiazdy poszły dalej, dziś jako VIPy występują w najnowszej wersji „Baru”, a brytyjskie dały się wywieźć do dżungli i tam walczyły o przetrwanie w programie „I’m a celebrity, get me out of here”. Gwiazdą tegoż programu stał się szybko Johnny Rotten, który zachowywał się, jak na anarchistę przystało: wyzywał innych uczestników, ignorował upomnienia organizatorów, paradował bez majtek, z sutkami wymazanymi pastą do zębów, wreszcie dobrowolnie opuścił program (czy warto wspominać, że w pierwszym tygodniu emisji programu sprzedaż starych płyt Sex Pistols na Wyspach Brytyjskich wzrosła dwukrotnie?) Cóż, gdyby wersję programu realizowano w Polsce, niewątpliwie znalazłabym kilka gwiazd, które chętnie wysłałabym do dżungli.
Skąd się bierze popularność tego typu programów? I czy jest się o co oburzać? Reality show, czyli program, w którym wszystko dzieje się naprawdę, to naturalna kolej rzeczy w czasach publicznej spowiedzi w programach Mariusza Szczygła czy Ewy Drzyzgi, publicznych przeprosin w „Wybacz mi”, w czasach noworodków znalezionych na śmietniku pokazywanych przez Marcina Wronę, w czasach seriali dokumentalnych. Od dawna mamy w telewizji przekazy na żywo i naturszczyków. Tak naprawdę wszystko zaczęło się od skonstruowania telewizora przez Johna Logie Bairda. Sąsiadki z biustem wyłożonym na parapet okienny włażące z butami w nasze życie też nie są niczym nowym. Ludzie zawsze lubili się interesować cudzymi sekrecikami. I to właśnie widzowie są Wielkim Bratem, którego głos (wybrany w castingu, tak jak uczestnicy programu) znalazł się w 2001 roku wśród najpopularniejszych Polaków w rankingu jednego z kolorowych pisemek dla pań obok papieża i pary prezydenckiej.
Na koniec propozycja dla chętnych do udziału w wyścigu szczurów: "Apprentice" - wybrani z tysięcy, doskonale wykształceni po Harvardzie czy Yale, głównie młodzi biznesmani zmagają się z zadaniami wymyślonymi przez samego Donalda Trumpa. Zawodnicy podzieleni są na drużyny: męską i żeńską. Przegrywająca drużyna wzywana jest do ekskluzywnego apartamentu Trumpa i tam w luksusowych wnętrzach poddana upokarzającemu śledztwu, które ma ujawnić najsłabsze ogniwo grupy. Wskazana osoba wylatuje z programu. Na zwycięzcę czeka roczne (tylko) zatrudnienie na stanowisku menedżerskim w jednej z firm Trumpa z pensją 250 tys dolarów rocznie.
Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że ogarniałaby mnie złośliwa satysfakcja za każdym razem, kiedy pewny siebie bubek po Yale wylatywałby z programu, a Donald Trump tonem Kazimiery Szczuki mówiłby: „Jesteś najsłabszym ogniwem, do widzenia!”
PS Właśnie obejrzałam „Bar”
Dzięki za kciuki, poszło aż za dobrze – jutro znów mam się zgłosić, ale akurat tam, gdzie mi mniej pasuje. Teraz trzymajcie kciuki, żeby tam mnie nie chcieli, tylko w tym drugim, fajniejszym miejscu!
Izzie (21:36)
6
22 września 2004
Notatka zastępcza
Tak, tak. Miałam pomysł notatki na dziś, ale nic z tego nie będzie. Jestem krańcowo zestresowana rozmowami K (czyli kwalifikacyjnymi), które czekają mnie jutro. Mundurek już odprasowany na wieszakach, „portfolio” przygotowane (w „eleganckiej” fioletowej teczce z gumką), jeszcze tylko mycie włosów i pobudka bladym świtem na makijaż. Tymczasem podglądam w TCM „Fame”. Podśpiewuję pod nosem, że „I’m gonna live forever” i „Baby remember my name”. Nie ma to jak dobra muza na dobry humor.
Trzymajcie kciuki!!!
Izzie (22:59)
5
21 września 2004
Szczypta jesiennej poezji
Za dwa dni przyjdzie astronomiczna jesień, ale pogoda, jak zwykle, się pospieszyła i dlatego pewnie jestem dziś w jesiennym nastroju. Jesień równa się nostalgia, rzewny nastrój, poezja i spadające liście...
Jesień
Opada liść, opada z oddalenia,
ogołacając niebiańskie ogrody;
opada gestem upartej niezgody.
A spośród gwiazd nocami w swą samotność
zapada ziemia ciężka jak z kamienia.
Padamy wszyscy. Patrz: opada ręka.
I tamta też: z wszystkimi to się stanie.
Jest jednak ktoś, którego dłoń padanie
wstrzymuje w locie, nieskończenie miękka.
*
jesienne włosy
nagie gałęzie drzewa
płaczącej wierzby
*
Romantyczność
Już pożar złotych liści noc jesienna gasi
I charty zasypiają na starym arrasie,
Prababki na portretach i królowie Sasi
Znikają wpośród zmierzchu. Smutno w takim czasie.
Nad wodą wiatr przegina wierzb garbatych pałki,
Za oknami zawieja i rozmokła droga.
Biedni ci, co nie mogą uwierzyć w rusałki,
Ani w duchy, we wróżby, ani w Pana Boga!
*
Przycumowana łódź
tonąca
w jesiennym deszczu
Quiz dla blogreaderów!
Dopasuj autora do wiersza:
A. Jan Lechoń
B. Chuck Brickley
C. Rainer Maria Rilke
D. Izzie ;)
Izzie (18:39)
4
20 września 2004
Sztuka kochania
W „Dużym Formacie” jest wywiad z Michaliną Wisłocką. Jest tak sieriozna jak zawsze, ale mimo to tak samo zabawna. Zabawne są też zacytowane listy do różnych redakcji, które w latach siedemdziesiątych czytelnicy wypisywali na temat „Sztuki kochania” i artykułów Wisłockiej. (Żywię głębokie przekonanie, że moi rodzice nie podzielali cytowanych opinii i sprowadzili mnie na świat w bardziej wyszukany sposób).
Bardzo mi się spodobała pewna wypowiedź z wywiadu:
„Czy oddzielenie miłości od seksu jest drogą w złym kierunku?
-W ogóle nie ma co oddzielać, dlatego, że seks to jest wstęp do miłości. Jak się dwoje młodych ludzi spotyka, to oni najpierw czują pociąg seksualny do siebie. I tak stopniowo zaczyna ich zbliżać i to jest element podbudowujący – że tak powiem – sprawy miłości.”
Pomyślałam sobie przy okazji, że osoby i środowiska, które miały na mnie wpływ w tych kwestiach, serwowały mi następujące opcje na temat seksu i miłości:
Opcja maksymalnie konserwatywna: najpierw ślub potem seks.
Opcja konserwatywna zliberalizowana: najpierw miłość (i długie „chodzenie”) potem seks.
Opcja liberalna: zrób to dla siebie, jest fajny [facet] – seks.
Opcja maksymalnie liberalna: jest impreza, dobrze się bawimy, seks z nieznajomym.
Którąś tam opcję przyjęłam, ale i tak wyszło na to, że Wisłocka ma rację.
PS Bardzo serdeczne pozdrowienia dla W. i P. nie tylko z okazji 9 miesięcznicy
Izzie (18:52)
2
16 września 2004
Ciurla ciurla la
Uśmiałam się dziś po same pachy słuchając Spontonu w Radiu Zet. Było mianowicie o tym, że tekst najnowszej piosenki Kasi Kowalskiej (wszystkim nam brakuje szczęścia) nie ma sensu, że równie dobrze mogłoby być np.: „PKB powinno wzrosnąć dwukrotnie” lub coś w tym stylu.
Tak się składa, że mam niewielkiego hopla na punkcie tekstów piosenek i zwykle słucham ich uważnie (oczywiście tylko w językach, które rozumiem). Często gęsto zdarza mi się głowić, co też autor mógł mieć na myśli. Dajmy na to Borysewicz i Kukiz śpiewają, że tutaj jest jak jest – to znaczy jak? Albo o co chodzi Jeden Osiem L z tym, że serce klęka? Nawet Britnejka (hit me baby one more time) brzmi la mnie wyjątkowo podejrzanie. Okazuje się, że autorzy też nie zawsze wiedzą, co w sumie chcieli powiedzieć. Ponoć Kasia Stankiewicz nie umiała wyjaśnić, o czym jest „Orła cień”. A szkoda, bo akurat jest to jedna z niewielu piosenek NIE o nieszczęśliwej miłości.
No, dobra, Beatlesi też śpiewali „Love me do”. Ale potem był Sierżant Pepper. Madonna śpiewała „I’m true blue baby I love you”, ale na tej samej płycie całkiem sensownie wyśpiewała tacie, żeby nie truł i że urodzi dziecko. Zresztą potem było coraz lepiej.
Ktoś może mi zarzucić, że się g... znam na pisaniu tekstów piosenek. Otóż trochę się znam, mam cały zeszyt własnych po polsku i po angielsku. I wiem jedno – nie ma linijki, której nie da się zmienić, ani rymu, którego nie można poprawić. Wystarczy trochę uporu i krytycyzmu wobec własnej twórczości.
(...) Chyba żartujesz
Nic o mnie nie wiesz
Nie masz problemów
Zostałbym tam, gdybym był tobą
Mnie jest trudniej
Nawet nie wiesz, jak mi trudno
Trzymaj się z dala od mojej sytuacji
Jeśli wiesz, co dla ciebie dobre
Duszę się
Spalam od środka
Pot wylewa się każdym porem skóry
Nie chcę tu być
Czy nie byłoby dobrze być na twoim miejscu choć przez jeden dzień?
Tak śpiewał 20 lat temu Nik Kershaw. Bez porównania z Kasią Kowalską.
Izzie (19:59)
7
15 września 2004
Smażone zielone pomidory w kawiarni Whistle Stop
Wczoraj w TV4 Mary Louise Parker umierała na AIDS. Ona tak ładnie umiera! Te wielkie, podkrążone oczy i zapadnięte policzki...
Zawsze mam łzy w oczach, kiedy oglądam ją jako umierającą na raka Ruth Jamieson w „Smażonych Zielonych Pomidorach”. Oczywiście ronię ukradkiem łzy głównie i przede wszystkim dlatego, że książka Fannie Flagg jest jedną z moich ulubionych. Czytałam ją mnóstwo razy, czasem kartkuję tylko ulubione fragmenty; film też widziałam nie raz.
I okazuje się, że nie wiedziałam, o czym jest ta historia.
Zawsze mi się wydawało, że książka (jak i inne Fannie Flagg) porusza problem segregacji rasowej na amerykańskim południu (tak jak „Zabić drozda”) i dorzuca szczyptę feminizmu. Tymczasem ponoć „Pomidory” to biblia lesbijek. Pewnie jestem naiwna, ale zawsze myślałam, że Ruth i Idgie były przede wszystkim przyjaciółkami. Fakt, w filmie ich wątek jest głównym, obok wątku Evelyn Couch i Ninny Threadgood, ale w książce takich wątków jest przynajmniej kilkanaście (szkoda, ze niektóre pominięto w filmie, szczególnie te murzyńskie). Fannie Flagg po mistrzowsku porównuje życie mieszkańców małego miasteczka w Alabamie podczas Wielkiego Kryzysu z nudną egzystencją Evelyn w połowie lat osiemdziesiątych. Czytelnik, oczywiście, nie ma żadnych wątpliwości, z kim chciałby się zamienić. Myślę, że po prostu nigdy nie interesowało mnie, co tak naprawdę łączyło Idgie i Ruth; skoro nigdzie w powieści nie powiedziano tego wprost, to znaczy, że to po prostu nie było istotne. Pewnie zapalone aktywistki zaraz wynalazłyby mi pełno cytatów, ale ja nie chcę. Dla mnie „Pomidory” to opowieść o „uroczych mieszkańcach Alabamy”, jak to napisała w podziękowaniach autorka.
I niech tak sobie zostanie.
PS Kto nie czytał, niech prędko biegnie do najbliższej księgarni lub biblioteki.
PPS Właśnie skończyłam oglądać „Łowców skór” i szczerze współczuję panu Adamczykowi. Nie wiem, jak on udźwignie rolę Papieża po rolach doktora Kwiatkowskiego i tego okropnego Kozerskiego w „Na dobre i na złe”.
Izzie (22:46)
4
14 września 2004
L4
Niniejszym informuję wszystkich blogowych przyjaciół (i nieprzyjaciół też), że walczę z chorobą. Znaczy jeszcze mnie nie dopadła, ale nie mam zamiaru dać się dopaść. W związku z tym przebywam obecnie na zwolnieniu (wydałam sobie sama).
Zwolnienie (prócz zamartwiania się, łażenia w stanie roznegliżowanym, picia zimnych napojów itd.) obejmuje tworzenie (bo mnie boli głowa i trudniej mi się myśli).
Być może jutro już będę na chodzie i coś wyskrobię. Póki co skrobię resztki obiadu z dna patelni.
PS Idę sobie oglądać Belfegora. W sumie rano oglądałam się w lustrze i wyglądam podobnie.
Izzie (20:59)
6
07 września 2004
Awanturnica
(Z dedykacją dla Łysego i pozdrowieniami dla Łysej)
To niezupełnie tak, że lubię się awanturować. W sumie od niedawna umiem mniej lub bardziej walczyć o swoje. Każdy ma prawo nie lubić, kiedy coś dzieje się nie po jego myśli, ale nie każdy potrafi się o swoje upomnieć. Ja umiem (z różnym skutkiem). Umiem nawet czasem upomnieć się o cudze, szczególnie jeśli mam do czynienia z jawną niesprawiedliwością (upomniałam się kiedyś o ocenę z zaliczenia dla koleżanki i doktor prowadzący zajęcia sprawdził najpierw, czy to jakoś wpłynie na moją ocenę; nie wpływało – nie mógł wyjść ze zdumienia). Tak czy inaczej zwykle werbalnie, ciszej lub głośniej, manifestuję swoje niezadowolenie w różnych sytuacjach i marzę, by książka skarg i zażaleń wróciła.
Moi znajomi wiedzą, że jestem ekspertem do spraw awantur na Poczcie Polskiej. Absolutnie nie toleruję, żeby pani w okienku obsługiwała mnie z łaski, żeby na mnie krzyczała z powodu własnej niekompetencji, lub zaciekle broniła winnego listonosza. Dla pań miłych i sympatycznych jestem słodka jak miód.
Ogólnie urzędy wywołują u mnie wysypkę i białą gorączkę. „Przefantastycznie” (z reguły) opisane, tak, że trzeba pytać na każdym kroku, żeby trafić do odpowiedniego pokoju. A w tymże pokoju czeka wredna urzędniczka i biedny petent pakuje się prosto w paszczę lwa. I tu uczciwie muszę przyznać, że nauczona doświadczeniem ostrzę pazury przed wyprawą do każdego urzędu, ale czasem okazuje się, że nie muszę drapać. Ostatnio potraktowano mnie wyjątkowo (zważywszy na urząd) w Powiatowym Urzędzie Pracy, usłyszałam nawet, że więcej się nie zobaczymy, co w tej sytuacji było niezwykle sympatyczne.
Nie lubię, gdy na wszelki wypadek traktuje się mnie jak półgłówka, bo nawet półgłówek ma swoją dumę, a także język w gębie i jak czegoś nie będzie wiedział, to zapyta. Nie lubię, jak nie traktuje się mnie jak potencjalnego klienta oceniając według własnego widzimisię zasób mojego portfela. Miałam raz w takiej sytuacji niemałą satysfakcję, kiedy na zakończenie żenującej przymiarki (pani ekspedientka zachowywała się, jakby miała mi za złe, że w ogóle mam czelność mierzyć) wyjęłam kartę płatniczą. Pokazałam babie!
Nie lubię, gdy... barman nalewa mi piwo poniżej kreski i jak mi zabierają kufel z ostatnim łykiem (chyba, że ktoś daje mi do zrozumienia, że czas do domu – wtedy jestem skłonna wybaczyć). Upominanie się o zwrot kufla w takiej sytuacji jest nieco żenujące, a w najlepszej sytuacji traktowane jak żart. A czyż nie mam prawa sobie posiorbać? Szczególnie jeśli to moje ostatnie piwo (w moim przypadku obowiązuje, niestety, zasada bana na trzecie piwo, chyba, że wieczór jest dłuuuuugi, a rano nie trzeba wstawać).
A teraz zdradzę Wam małą tajemnicę: być może część urzędników, sprzedawców i tym podobnych uzna mnie za wariatkę; jednak znaczna większość nie ma czasu, nerwów, ani ochoty się ze mną wykłócać i idzie mi na rękę. A przecież od początku o to chodzi. Kilka nieudanych przypadków doprawdy mnie nie zniechęca.
Ach – i staram się nie awanturować pod wpływem alkoholu. Mechanizm ciętych ripost rdzewieje zanurzony w promilach.
Izzie (19:04)
7
01 września 2004
Izzie w świecie Tytanów
(Zdaje się, że wiszę wciąż na tym Onecie, ale pielgrzymki powoli dobiegają końca).
Gram w Heroesów.
Cale życie wrzeszczę na Ukochanego, że siedzi przed komputerem grając w te bzdety, a tu proszę... Zaczęłam przedwczoraj wieczorem, a dziś (szkoda słów).
Nie wiem, o co chodzi. Na początku nie wiedziałam, że trzeba sobie klepsydrę przestawić. Poza tym myślałam, że się tylko walczy, a tu się okazało, że jeszcze trzeba zbierać kasę i artefakty, flagować kopalnie i zdobywać miasta.
(Niech fani gier komputerowych tego nie czytają).
No, ale dalej nie wiem, jak to działa. Buduję te swoje zamki, produkuję oddziały tytanów, gigantów, harpii, smoków, granitowych gargulców, drzewców i tak dalej (nie sądziłam, że można tyle fantastycznych stworzeń zebrać w jednym miejscu) (Tolkien by się chyba popłakał). Uczę się zaklęć i zbieram przeróżne punkty rozwijając umiejętności. Ogałacam okolicę z wszelkich dóbr. A potem przyjeżdża jakiś kolo z tysiącem golemów i wyrzyna wszystko, aż wióry lecą.
Kiedy on te golemy uzbierał? Chyba nic innego nie robił.
(Nie śmiejcie się ze mnie, moja przygoda z grami komputerowi skończyła się na Prince of Persia, potem był tylko AirXonix, EggSucker i pasjans).
A najgorsze jest to, że to trwa godzinami i nawet człowiek nie wie, kiedy czas upłynął. Wstrętny złodziej czasu! Ale jak człowiek musi sobie wypełnić czas, który normalnie spędzał w pracy, to nie jest taki zły pomysł. Tylko d**a boli od siedzenia i nieruszania się sprzed komputera. (Co tam d**a, ważniejsze jest, czym pokonać archanioła).
Jutro nadprogramowo zobaczę się z Ukochanym i do końca weekendu... (on mi powie, czemu ten z golemami mnie zabił i czym pokonać archanioły.)
Izzie (20:44)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz