Salon Piszących w Szkocji

poniedziałek, 31 stycznia 2005

Bezsennik Niecodzienny 0105

30 stycznia 2005
Wieczny karnawał

(Etiuda na temat: jak by się czuła Izzie, gdyby wypiła więcej na imprezie? Hihi, ale i tak było fajnie. Niech żyje karnawał!)

Yyyk... Ale było fajnie! Chyba się troszkę upiłam... yyyk... Zaniosłam butelkę argentyńskiego wina, ale tam już było dużo innych butelek... i... yyyyk...
A w ogóle to gdzie jest moja trąbka?
Boże! Połknęłam trąbkę! I teraz mi się nią odbija!
Spokojnie, nie mogłam połknąć trąbki!
Znalazłam w kieszeni kożucha, a już się bałam, że zgubiłam w taksówce. Pan taksówkarz był taki miły i zaprowadził mnie do klatki; szkoda, ze zamiast pozwolić mi wybrac numer mieszkania i kod zadzwonił do ochrony... yyyyk... ale się będę teraz wstydzić.
Zdaje się, że tańczyłam. Tak tańczyłam z kieliszkiem wina w ręku. Macarenę. A może to było Asereje? W każdym razie chlupnęłam na kogoś... Jak w tej reklamie...
Boże, chyba ten ktoś nie przyjdzie z kwiatami, tak jak ten facet w reklamie?
Yyyyk... Chyba zdejmę kożuch. I buty. Ojej. Straciłam równowagę.Lepiej pójdę spać w ubraniu.
Gdzie moje... yyyk... łóżko? Ktoś mi ukradł łóżko, jak byłam na imprezie?!
Światło, gdzie światło?
Znalazłam łóżko, ufff. Bardzo dobrze, bo mam ochotę na seks, tfu, na sen. Właściwie to mam ochotę na ciastko.
Yyyyk.
Nie mam już ochoty na ciastko. Gdzie moje 2KC?? Nigdy więcej się ni upję! Konc, ni wzmę nwet najlpszgo, najdrższgo wina do... yyyyk... ust! Chba bdę mć kaca.. Psać. Spć.

Gdzie są smgłski?

Izzie (02:31)
21


27 stycznia 2005
Łowca jeleni

TV 4 pokazuje właśnie jeden z moich ulubionych filmów - "Łowcę jeleni" Michaela Cimino. (Pisze w przerwie na reklamy).

Film przez wiele lat zakazany za Żelazną Kurtyną. Kiedy pokazano go na festiwalu w Berlinie w 1979 roku, delegacja radziecka obrażona wyszła z projekcji. Bohaterowie filmu są bowiem synami ukraińskich emigrantów, urodzonymi w Stanach, ale wychowanymi w kulturze rodziców. Chodzą do cerkwi, na weselu śpiewają Kalinkę...

Film ten wpisuje się w pasmo najbardziej udanych filmów o Wietnamie, ale błędem byłoby twierdzić, że opowiada tylko o wojnie. Przede wszystkim to film o przyjaźni i jej sensie. Trzech przyjaciół z pensylwańskiego miasteczka przemysłowego wyrusza do Wietnamu; wesele jednego z nich, Stevena (John Savage), jest jednocześnie pożegnaniem całej trójki. Wspólnie przeżywają Wietnam, niewolę i tortury Vietcongu, razem, dzięki Mike'owi (Robert de Niro) z niej uciekają, po drodze jednak zostają rozdzieleni. Do domu cało i zdrowo wraca tylko Mike, Steven wraca ciężko ranny, Nick (Christopher Walken) zostaje w Sajgonie, gdzie zarabia krocie grając w rosyjską ruletkę, a pieniądze wysyłając przebywającemu w szpitalu dla weteranów Stevenowi.

Mamy tu też zupełnie inne od stereotypowego spojrzenie na amerykański patriotyzm. Nick, zapytany w sajgońskim szpitalu, czy jego nazwisko (Nikolai Sabatorowicz) jest rosyjskie, odpowiada: "nie, amerykańskie". Zgromadzeni na stypie, nie potrafią znaleźć słów wyrażających ich żal po śmierci przyjaciela śpiewają łamiącymi się głosami "God bless America"

Cimino to mistrz klamer i alegorii. Film zaczyna się od wesela, kończy stypą, przeciwstawia polowaniu na jelenia ze stwierdzeniem Mike'a: "Jelenia trzeba powalić jednym strzałem" sceny gry w rosyjską ruletkę, szczególnie tę ostatnią, kiedy Nick powtarza zapomniane słowa przyjaciela: "jeden strzał?", a potem zamiast suchego trzasku bębenka słychać wystrzał. Julien, Francuz, który namówił Nicka do grania, mówi: "Czego się jeszcze można bać po takiej wojnie? Wojna to żart." Okrutny żart, żart, który zostawia ślady nie tylko na psychice tych, którym go wykręcono.

(copyright Izzie 2004)

Izzie (21:43)
6


25 stycznia 2005
Dzień Doła

Trąbiły wczoraj media, że według naukowców z Cardiff, 24 stycznia wypadł Dzień Doła. Dzień, w którym suma negatywnych czynników, od pogody począwszy, na psychologii skończywszy, jest największa w ciągu roku.

Wczoraj czarny kot przebiegł mi rano drogę i swoją kocią czarną magią uchronił mnie przed dołem. Na jeden dzień. Nie przed moim dołem, tylko przed cudzym dołem.

Szef, wczoraj jeszcze zaskakująco miły i wspaniałomyślny, dziś od rana założył swą potworną skórę (o której do tej pory tylko słyszałam). Brrr! No, ale cóż, „miły szef”, „fajny szef” to chyba tylko oksymorony.

Lepiej więc od razu się nastawić na humory i opracować strategię przetrwania.

1. Milczeć.
2. Na zaczepki reagować tylko uśmiechem.
3. Nie kłócić się.
4. Nie tłumaczyć.
5. Rano witać uśmiechem (a nuż mu się poprawi humor, jeśli wstał lewą nogą).

Zwroty do stosowania w myślach na określenie szefa:
1. Mutant
2. Schwarzenegger
3. *****
4. Kalafior
5. Heliodor

Na razie tyle, fantazja mnie zawodzi, bo w sumie cały czas w myślach używam określenia numer 3.

Izzie (21:19)
14


23 stycznia 2005
Alarm odwołany!

Temu Panu na razie serdecznie dziękujemy

Izzie (23:10)
23




22 stycznia 2005
Z okazji... c.d.

A dziś wszystkiego najlepszego Dziadkom!!!

Izzie (00:01)
4




21 stycznia 2005
Z okazji...

Najlepsze życzenia dla mojej Siostry, Agnieszek i Jarosławów, wszystkich Babć!!!

Izzie (00:01)
5




18 stycznia 2005
Wynurzenia paralityka

Stało się! A więc jednak jestem już stara.

Podnosiłam stolik, strzyknęło mi w kręgosłupie i zostałam paralitykiem. Siadanie boli, zginanie się boli, o schylaniu mowy nie ma. Mam rozgrzewający plaster na końcu pleców (prawie na....) i niech mi ktoś wyjaśni, czemu on parzy. Nie ma Misia, żeby mnie pomasował (ale może to i dobrze, chciał mi pomóc i wygiął mnie tak, że aż się rozpłakałam z bólu). Boję się położyć, bo nie wiem, czy mi się uda wstać. Nie mogę spać zwinięta w kłębek, bo wtedy boli. Ketonal nie działa.

Jakieś porady dla paralityka? Paralityk długo nie wytrzyma i jak do jutra nie przejdzie znacząco - uda się do lekarza (ale paralityk nie chce stracić pracy, w której nie ma jeszcze oficjalnej umowy! musi chodzić, nawet z bolącym krzyżem!).

Idę zjeść czekoladkę Merci.

I zrobię sobie herbatki jakiejś pachnącej.

Czemu mnie, do @^%&)(*)(^&^), tak boli!!

PS Odebrałam swój pierwszy, oszałamiający zasiłek dla bezrobotnych. Jutro sobie nim zapłacę czynsz. Jak dobrze, że pracuję na czarno

Boooooli!

Izzie (22:54)
20



16 stycznia 2005
W poszukiwaniu sensu

"Kto nie przeżył tego, co ja, niechaj rad mi nie udziela"
(Sofokles)

Właściwie to po co ja piszę tego bloga? Po co czytam cudze? Po co piszę wspierające, a z rzadka krytyczne komentarze?? Po co wstawiam uśmieszki i oczka??

a. bo jestem schizofreniczką uzależnioną od netu, która wykreowała swoje drugie wirtualne „ja”
b. bo jestem zamknięta w sobie i zakompleksiona i poprzez bloga usiłuję nawiązać kontakt z ludźmi
c. bo jestem niewyżytą ekshibicjonistką, która chętnie rozkłada swoje problemy na czynniki pierwsze na forum publicznym
d. bo mi się nudzi
e. bo traktuję blog jak medium, sposób kontaktu z realnymi i wirtualnymi znajomymi
f. bo chciałam mieć swoją własną stronę w Internecie, na której będę mogła wypisywać co mi się podoba i w razie czego usuwać komentarze

A Wy po co to czytacie?? Nie nudzą Was moje notki? Nie wydaje Wam się, że a, b lub c?? A może sami jesteście a, b lub c? Albo dopadł Was voyeuryzm pospolity i po prostu chętnie podglądacie moje życie (to znaczy tę jego część, którą Wam opiszę).

Może my wszyscy, blogerska społeczność jesteśmy stadem chorych psychicznie bądź przynajmniej mających emocjonalne problemy i nieumiejących nawiązać kontaktu z otoczeniem osobników? Może powinniśmy się leczyć zamiast przyjaźnić?

Nic straconego, krąży po blogach niejeden „psycholog”, któremu wydaje się, że nas rozszyfrował, wyczytał całą prawdę o nas między wierszami i obrazkami. On Wam powie, jak żyć poza wirtualną rzeczywistością bez maski, którą nakładamy w Internecie.

Bo do tej pory przecież wszyscy żyliśmy tylko wtedy, gdy podłączono nas do sieci.

Izzie (20:22)
22




10 stycznia 2005
Pigułka pożera plemniki

Zupełnie przypadkowo wpadłam na to w sieci. Nie reklamuję strony, ani produktu, ani idei. Po prostu od kilku minut tarzam się ze śmiechu. Czego to ludzie (specjaliści od marketingu/IT/webmasterzy) nie wymyślą

Graj w pigułkę [link nieaktywny]

Izzie (22:12)
25




09 stycznia 2005
Shoarma i Zatoichi

Ach co to był za weekend!

Zaczął się piątkowym imprezowaniem w przemiłym towarzystwie. Imprezowanie było huczne z chóralnymi śpiewami i podejrzanymi drinkami (podejrzane jest to, że wypiłam mało, a działało jak dużo).

Sobotni ranek był daleki od przyjemnego, ale na Misia 2KC podziałało lepiej (na mnie – wcale), więc przyniósł mi śniadanie do łóżka (idealny mężczyzna). Potem przyrósł do komputera, ale udało mi się go oderwać dzięki planom na popołudnie. Poszliśmy sobie na shoarmę do Sphinxa (przepyszna!) i z trudem się potem wytoczyliśmy do Multikina na Zatoichiego, który ma fatane recenzje, ale my zawsze mamy inną opinię niż krytycy i nam się podobało, bo krwawe jatki były nieliczne, a był jeszcze humor i pastisz (inna sprawa, że nie oglądaliśmy Kill Billa, więc nie mamy porównania).

Niedziela była Dniem Lenia, nawet obiadu nam się nie chciało gotować, wystarczyły nam kanapki.

A potem Miś pojechał, a ja zostałam sama i smutna.

Izzie (20:59)
4




04 stycznia 2005
Postanowienia noworoczne

Oczywiście wszyscy świetnie wiemy, że postanowienia noworoczne są po to, żeby ich nie dotrzymać i zapomnieć o nich zaraz po wymyśleniu.

Dlatego postanawiam nic nie postanawiać. Nic nie planować (ostatnio zaplanowałam kupno kuchenki i nici z tego wyszły). Chwytać życie na gorąco (wyjaśniam, że nie chodzi mi o zgarnianie z półki pewnego brukowca). Ofkorz, chwytanie na gorąco nie oznacza, że będę skakać z radości, jeśli alarm kacperkowy okaże się prawdziwy (wbrew powyższym zapewnieniom postanawiam pamiętać o ustawianiu w komórce przypomnienia „weź pigułkę!”) (blogerki, które przeżyły obsesje, alarmy, testy ciążowe i strach związany z zapomnieniem o pigułce niech do mnie czym prędzej piszą – ale błagam, tylko maile pocieszające!).

Swoją drogą planowanie kończy się tak, że jak z Nowym Rokiem idę na rozmowę K. i się napalam, to dzwonią z poprzedniego miejsca, że jestem fajna i mnie chcą – co oznacza totalny mętlik w głowie i ciężką myślówę – co tu teraz zrobić. Wygląda na to, że jestem rozchwytywana.

Planowałam też sobie, że jak sformatuję komputerowi dysk, to będzie lepiej chodził. A on się wypiął i jego fochy tak się skończyły, że został zmuszony (a ja z nim) do zaprzyjaźnienia się z Linuxem.

Oczywiście w związku z drugim akapitem niniejszego posta nie mogę sobie postanowić, że będę częściej zaglądać do bloga, tudzież częściej odwiedzać przyjaciół blogowych (a to cwana ze mnie bestyja), szczególnie jeśli mętlik w głowie zamieni się ostatecznie w przyszłym tygodniu w umowę o pracę lub jakąś inną i mój czas wolny skurczy się diametralnie, a komputer z przyjaciela, z którym miło się spędza czas, stanie się głównie i przede wszystkim narzędziem pracy. Prawdę powiedziawszy (szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że w pracy zarabia się PIENIĄDZE), to nawet bym chciała, żeby tak się wreszcie stało. Choć tak miło jest rano oglądać (czytaj: przesypiać) powtórki „Na dobre i na złe”. Szczególnie jak Miś pochrapuje obok i ma niecne plany .(Izzie, głupia, look up)



Ach - i jeszcze mogłabym napisać, że absolutnie nie postanawiam pisać żadnej książki, którą zaczęłam skrobać przed wakacjami - ale może z tego wszystkiego właśnie na przekór postanowię przynajmniej zajrzeć do rękopisu.

Izzie (21:04)

Brak komentarzy: