Salon Piszących w Szkocji

czwartek, 1 kwietnia 2010

Komunikacja i netykieta w miejscu pracy

Koniec marca byl zupelnie zwariowany. W pracy zrobilo sie nagle mnostwo zamieszania, ktore jednak nie ma nic wspolnego z koncem roku podatkowego. Ot, taki czas. Po miesiacach stagnacji i, rzec nawet mozna, nudy, w marcu czesciej niz zwykle bywalam wyprowadzona z rownowagi.

Na uniwerku pracuje sie bardzo fajnie, ale trzeba sie pogodzic z faktem, ze jesli sie nie jest pracownikiem naukowym, to sie jest w drugiej lidze. Co oznacza, ze predzej czy pozniej znajdzie sie ktos, kto za punkt honoru sobie wezmie zminimalizowanie waszej roli. Mnie sie dostalo za strone internetowa (ktora nota bene, posrod akademickich stron internetowych wyroznia sie na plus, malo ktora jest tak informatywna). Niemily profesor zasugerowal ni mniej ni wiecej, tylko, ze sie 'nie znam'. Spadaj, baranie. To, ze sie nie znam w szczegolach na odpornosci i chorobach zakaznych nie znaczy, ze sie nie znam na tworzeniu stron internetowych. Kwalifikacje? Magister kierunku zwiazanego z komunikacja wystarczy? Na szczescie moj szef jest wsrod tych wszystkich zadzierajacych nosa profesorow wyjatkiem i zasugerowal niemilemu, zeby obejrzal drzwi z drugiej strony.

Jakby tego bylo malo, szef informatykow na naszym wydziale wyslal nas na dwa szkolenia dla edytorow stron internetowych 'bez ktorych nie mozemy tego robic'. Pierwsze szkolenie bylo techniczne, nieco bardziej przydatne, ale moglam sie tego nauczyc nie ruszajac sie z biura tak jak nauczylam sie innych systemow zarzadzania trescia (Drupala czy Confluence). Po pierwszym slajdzie z wyjasnieniem, co to jest CMS mialam ochote pograzyc sie w slodkiej drzemce. A potem pan zaczal tlumaczyc, co to jest FireFox.
Drugie szkolenie bylo praktyczne i jak zaczelam czytac notatki i zobaczylam odwrocona piramide informacji, to opadly mi rece. Na szczescie dalej bylo o obowiazujacych wszystkich zasadach publikowania tekstow na stronach uniwersyteckich - ale tego tez moglam sie dowiedziec przy wlasnym biurku.

Nie zrozumcie mnie zle. Ciesze sie bardzo, ze uniwerek dba o moj rozwoj zawodowy, wysyla i umozliwa udzial w niezliczonych szkoleniach, ale poniewaz ostatnio chodze na sporo, zauwazylam jedno: szkolenia sa dla wszystkich, nikt nie pyta, czy sie juz w danej dziedzienie ma doswiadczenie i jakie. Szkolenia sa dla dummies, wiec jesli ktos (jak ja) jest zwolennikiem samo-edukacji i tematu juz troche liznal, to nudzi sie setnie. Wiele bym dala za sensowne szkolenie dla zaawansowanych z Excela, na przyklad. Wiele bym dala rowniez, zeby ludzie, z ktorymi przyszlo mi pracowac, zostali zmuszeni do uczestnictwa w niektorych szkoleniach.
Z czystej ciekawosci poszlam na kurs zatytulowany: Komunikacja i netykieta, na ktorym nic nowego sie nie nauczylam, ale byl prowadzony przez znakomita trenerke, wiec przynajmniej sie ubawilam.
Asystenci pracujacy w moim Centrum maja taka zasade, ze jak dostaja ode mnie maila z informacja, ktora im sie nie podoba (zwykle o obcieciu funduszy na to czy tamto), to od razu pisza bezposrednio do mojego szefa, nie kopiujac mnie w mailu wcale. Szef zwykle ich maila odsyla do mnie, z roznymi komentarzami. Asystenci nie chcieliby zapewne wiedziec, co o nich mowimy na spotkaniach. Ostatnio wyslali mu grupowego maila, ktory zaczynal sie od slow: 'w odpowiedzi na maila Kasi...' - oczywiscie nie kopiujac maila do mnie wcale. I choc ich opinia i pomysly zwisaja mi i powiewaja (mojemu szefow tez, odpisal im dwa tygodnie pozniej), to, co tu duzo mowic, uwazam, ze taka akcja jest po prostu, zwyczajnie nietaktowna. No, ale czego sie mozna spodziewac po grupce mlodych naukowcow z wielkim ego.

Na szczescie jednak zalety tej pracy przewyzszaja wady. Nie mozna przecenic nienormowanego czasu pracy. Ach jak cudownie nie musiec sie nikomu tlumaczyc, dlaczego przyszlam do pracy o 10.45. Zadzwonic i powiedziec, ze bede 'pracowac z domu' (w przeciwienstwie do mojej bylej szefowej, jak jestem w domu, to jednak staram sie cos naprawde zrobic, co nie znaczy, ze w 'przerwie na lunch' nie obejrze kolejnego odcinka House'a). Pisac bloga (i nie tylko bloga) w pracy. Sluchac muzyki na caly regulator, jak jestem sama (jeden z asystentow niemal wrosl w ziemie, kiedy zajrzal z nareczem papierow i zostal przywitany jazgotem Smashing Pumpkins). Brac urlop, kiedy mi sie zywnie podoba i miec tego urlopu 36 dni plus 4 swieta publiczne. Nie miec nad soba absolutnie nikogo, kto mi sie patrzy na rece i grozi, ze mnie zwolni.

Dzis jestem w pracy ostatni dzien przed Swietami i poswiatecznym urlopem, na ktorym zamierzam sie byczyc. Moze wreszcie uzupelnie bloga kulinarnego. Jak ktos chce sie ze mna spotkac w przyszlym tygodniu, oznajmiam, ze moge chodzic na brunche, lunche oraz kawe i drinki (ale nie za czesto i za obficie, w koncu jestem na diecie). Jeszcze tylko pare maili i troche ksiegowosci i biegne malowac jajka.

Posty konkursowe:
Szkocja czyli Tybet
W orkiestrach sila

1 komentarz:

goraca pisze...

No ja sie zdecydowanie ciesze, ze sie uwolnilam od tej calej biurowej polityki... Choc przy pracy w domu oj przydalby mi sie czasem szef, ktory mi powie, ze mnie zwolni ;) 40 dni urlopu, Lakoma, toz to 8 tygodni!!